czwartek, 28 listopada 2013

Dzień drugi czyli Thanksgiving Day.


Central Park - na szlaku Wood'ego.


Starbuck's


Letterman!!!


Panorama w pionie z Kasią i Broadway'em.


Panorama w pionie z Jasiem i Broadway'em.


Gitara McCartney'a w Hard Rock Cafe.


Panorama z Empire State Building.



Święta schowały się w środku ESB.


O tak. Woda "Poland Spring" !


I widok z okna po powrocie - tło do napisów końcowych Mody na sukces.

Jak obiecałam - dziś nieco ciekawsze sprawozdanie.
Pozbieraliśmy się po zmianie strefy czasowej i wyruszyliśmy na Manhattan. Odwiedziliśmy Central Park. Dziś Święto Dziękczynienia, więc Woody Allen nie mógł tam akurat kręcić żadnego filmu, zatem nasze śledztwo ponownie spełzło na niczym.
Byliśmy także w Starbucksie na Broadway'u i oczywiście chcieliśmy się oznaczyć na fejsbuku, ale zesztywniałe z zimna palce nam na to nie pozwoliły. Było dramatycznie zimno. Nawet musiałam zobie kupić nauszniki (tak, mam nauszniki z Nowego Jorku).
Na ulicy Broadway atakowała nas, znana z pocztówek, ściana ruchomych reklam. O dziwo NIE BYŁO tematyki świątecznej. Uznaję zatem, że wcale nie tak trudno jest uciec przed Świętami w NY. Niby gdzieś tam są, ale nie nachalne. Jestem pozytywnie zaskoczona ;) Być może Amerykanie pochłonięci dziś pieczonym indykiem zapomnieli na chwilę o rodzącym się Jezusie i dopiero jutro rozpoczną świąteczne promocje. Przekonamy się.
Wdrapaliśmy się także na Empire State Building  - niczym Godżilla!
Po drodze musieliśmy oczywiście wystać w długiej w kolejce, na której trasie należało oglądać filmy o tym, jak niezwykłym i pięknym miastem jest NY City i o tym, że Empire State Builiding to budynek "of freedom, hope and power". Dzięki naszej bohaterskiej cierpliwości udało nam się zobaczyć miasto z góry i zrobić poniższe zdjęcia. Było pięknie.

W drodze powrotnej na peronie w metrze widzieliśmy też kobietę grającą kolędy smyczkiem na pile do cięcia drzew, ale to długa historia.

Pozdrawiam :)

ps: jutro dzień chodzenia po muzeach - dzisiaj wszystkie pozamykane.

środa, 27 listopada 2013

Dzien pierwszy na drugiej półkuli


(w tekście)


Museum of the Moving Image, w środku nie mogłam robić zdjęc...


Widok z okna na Manhattan



Uliczką którą mógł chadzać Woody. Poszukiwania trwają.

I jeszcze w oddali Alpy znad chmur.


Przedstawiam Wam relację zdjęciową ze środy i troszkę z wtorku, choć o tym drugim dniu można właściwie powiedzieć tylko tyle, że dolecieliśmy do Zurychu, a potem lecielismy, lecieliśmy i jeszcze tak samo przez jedyne 8 godzin do Stanów. Potem też jechaliśmy, także spędziliśmy w podróży około 15 godzin. Samolot gigant, każdy pasażer otrzymał koc, poduszkę, słuchawki, ekran z filmami i muzyką, dwa posiłki i mokre ręczniki do wycierania rąk, a warto zaznaczyc, że nie lecieliśmy wcale pierwszą klasą. Po prostu amerykański wypas. Sądzę, że to już jest mój pierwszy eksces.
Mieszkamy w dzielcincy Long Island, bardzo blisko Manhattanu, a przez okno widzę Empire State Building! Dzielnica jest przedziwna, zaśmiecona bardziej niż polskie lasy i przez cały dzień widziałam zaledwie pięciu białych (włącznie z Jakiem i Tatą). Sami czarni, Hindusi, Brazylijczycy, Arabowie, Azjaci. Czułam, że się wyróżniam. I to wcale nie dodawało mi pewności siebie...
Generalnie wszystko jest tutaj podobne, do naszego. Te same hity w radiu, te same marki, ta sama moda. Ameryka to próba odtworzenia Europy, my z kolei jesteśmy ogarnięci chęcią kopiowania tego, co amerykańskie. Tak zamyka się koło i wszędzie jest tak samo, nie trzeba wyjeżdżać.
No dobrze, ale żeby Was nie nudzić, opowiem o folklorze, bo taki też mają. Po pierwsze nawet jeżeli coś jest podobne, to jest większe. Większe samochody, większe łóżka, szersze chodniki, przestronne windy, a wszystko z pewnością dla grubasów.
No właśnie. W tym kraju otyłość jest nieunikniona. Na załączonym zdjęciu przedstawiam nasze śniadanie. Gigantyczne pankejki z jajecznicą, słonym masłem i misą syropu klonowego. Pyszne! I mając to tuż obok, trudno nie skorzystać.
Wszędzie, naprawdę wszędzie pachnie fastfudem. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Kebab za tortillą, tortilla za pizzerią, pizzeria za chińczykiem, chińczyk za hotdogiem, hotdog za donatem, donat za burgerem. Nieprawdopodobna ilość jedzenia. Wyjątkowo podłego.
Całe szczęście obok wątpliwej estetycznie kultury wizualno-spożywczej istnieje masa ciekawych miejsc do zobaczenia. Dzisiaj jeszcze nie opuściliśmy naszej pięknej dzielnicy, a mieliśmy co robić. Odsypialiśmy wyczrpującą podróż, spacerowaliśmy oglądając przedziwne kościoły (jak ten załączony na zdjęciu. taaaak, to Korean Philippo Presbyterian Church), odwiedziliśmy muzeum kina (czadowe) i oglądaliśmy kosmiczne produkty w spożywczym (jakich nie ma u nas). Zaraz idziemy na siłownię, żeby spalić te dzikie ilości jedzenia. Zatem był to tylko dzień ogarniania o co tu w ogóle chodzi, ale już jutro od rana biegniemy należycie zwiedzać.
obiecuję bardziej porywającą relację :))

ps: jest tutaj 6 godzin wcześniej jakby co.

See u! :)